Alchemia jako ćwiczenie duchowe – Wielkie Pytania

Alchemia jako ćwiczenie duchowe

Określa się ją często jako „protochemię” – wczesną, prymitywną postać tego, co później stało się porządną, rozwiniętą nauką. To nie tak. Alchemia i chemia to dwie odrębne, dojrzałe dyscypliny.

Alchemii nie da się zrozumieć z perspektywy współczesności. Rozumienie jakiegoś zjawiska przez pryzmat tego, czym się kiedyś stanie, to zresztą podejście intelektualnie nieuczciwe, anachroniczne. Równie dobrze można by próbować zrozumieć impresjonizm poprzez postimpresjonizm; albo Święte Cesarstwo Rzymskie poprzez Trzecią Rzeszę. Alchemia nie jest protochemią – chemią zalążkową, naiwną i niedoskonałą. To już raczej chemia jest postalchemią – alchemią uproszczoną, strywializowaną i wykastrowaną.

To też jednak uproszczenie; niepotrzebne zestawianie ze sobą zjawisk należących do różnych światów. Oddajmy więc może głos samym alchemikom. Co oni powiedzieliby nam o swojej sztuce, zaczepieni na ulicy starożytnej Aleksandrii, średniowiecznego Toledo czy renesansowej Pragi?

Substancje, elementy i esencje

Aby zrozumieć alchemiczną wizję świata, wystarczy uczciwie się rozejrzeć i podążyć za swoimi zmysłami, a nie teoriami, których nauczono nas w szkołach. Otaczają nas substancje, w tym najszerszym, intuicyjnym sensie, w którym leżący na ziemi liść to jasnożółta, elastyczna, ale już lekko trzeszcząca pod palcami, ciepła, gładka substancja w kształcie liścia, przez którą przepływają ostatnie prądy życia. Woda jest substancją srebrzystą, ruchliwą, mokrą, bezwonną, dającą życie. A krew to dziwny płyn.

Na pierwszym roku geologii zapraszano nas, abyśmy się zaprzyjaźnili ze skałami i minerałami – wzięli je do ręki i zważyli, przyjrzeli się, jak odbijają światło; sprawdzili, czy ich powierzchnia jest matowa, tłusta czy perlista, i jak się rozłamują. Poskrobali, powąchali, polizali. To piękna lekcja pierwotnej, czysto empirycznej metody poznawania świata. W ten właśnie sposób, od czasów pierwotnych, z pokolenia na pokolenie, rodziła się wiedza o otaczających nas materiałach. Wszystko ulepione jest wszak z jakiejś substancji.

W przemianach pomiędzy substancjami (ot, kłoda drewna przemienia się w popiół) różne ich składniki spotyka różny los – stąd przekonanie, że większość materiałów, z którymi mamy do czynienia, to mieszaniny czy może roztwory (znów w intuicyjnym, potocznym sensie) różnego typu podstawowych składników, które określa się czasem jako żywioły, ale o których znacznie lepiej myśleć jako o „elementach” – składnikach elementarnych. Jeszcze dziś angielskim słowem element obejmuje się żywioły, ale również i nowożytne pierwiastki chemiczne.

Jednym z podstawowych zadań alchemika jest manipulowanie substancjami. Alchemik to ktoś, kto wie – a jeśli nie wie, to bardzo chce się dowiedzieć – jak zachowa się znaleziony w górach łupek, gdy się go zmiażdży i podgrzeje; jaki kolor i zapach ma krew zagotowana ze śliną albo co się stanie, gdy liść klonu rozetrze się w miedzianym naczyniu i nasączy alkoholem. Dlaczego? O, to bardzo proste – ponieważ poprzez manipulowanie substancjami można osiągnąć wszystko. Wszystko. Szczególnie potężną techniką jest wyciąganie esencji – podgęszczanie. Substancję, która w danym przedmiocie występuje w śladowej ilości, alchemik potrafi doprowadzić do postaci koncentratu, czasem o potężnej mocy.

Przykład pierwszy: skały. „Góry Karyntii są jak solidna szkatuła: gdy otworzyć ją kluczem, odkrywa istne cuda”, pisał Paracelsus (ok. 1493–1541), słynny alchemik, medyk i astrolog renesansowy, do którego będziemy się często odwoływać. Świat podziemny był dla człowieka starożytnego i średniowiecznego Kosmosem samym w sobie – posiadającym swoje życie, choć wolniejsze od życia nadziemnego, swoją faunę i florę (w płytszych kopalniach – gnomy i koboldy; w gorących korzeniach gór – salamandry) i swoje powiązanie z Makrokosmosem – o czym więcej za chwilę. Alchemicy kochali kamienie i wiele słynnych procedur alchemicznych polega na poddawaniu ich najprzeróżniejszym fizykochemicznym torturom: jak likwacja, czyli podgrzewanie do momentu, aż składnik o niższej temperaturze topnienia „wykrwawi się” z masy skalnej, albo kupelacja, czyli prażenie rudy w obecności środka redukującego, np. rozgniecionych kości zwierzęcych, co pozwala na oddzielenie metali szlachetnych od nieszlachetnych.

Wielki znawca mitologii i archaicznej duszy, rumuński etnolog Mircea Eliade, pisał w „Kowalach i alchemikach”, że procedury alchemiczne oznaczały w istocie przyspieszanie naturalnych procesów dojrzewania minerałów, prowadzących, jak każde dojrzewanie, od postaci mniej doskonałej do doskonalszej. Górnik, ryzykując życiem, schodzi do łona Ziemi, w którym dojrzewa mineralny embrion, wydziera go ze skalnej macicy i przynosi na powierzchnię. Alchemik, jeśli się odważy, może in vitro sztucznie przyspieszyć proces jego rozwoju.

Cesarz Kaligula przeznaczał niebagatelne środki na eksperymenty nad uzyskiwaniem złota z aurypigmentu – złotawego minerału znanego już w starożytności. Dziś patrzymy na to z poczuciem wyższości (aurypigment to siarczek arsenu, atomów złota więc w nim tyle, co kot napłakał), jednak złotawa barwa tego minerału pozwalała budzić nadzieję, że ów rozpuszczony w nim element złota, który po tysiącach lat i tak naturalnie wypączkowałby w postaci grudek czystego minerału, można sztucznie, przemocą, na przekór naturze wycisnąć i przywłaszczyć. Alchemik to więc bluźnierca, który ma czelność rzucić wyzwanie światu i powiedzieć mu: „Świecie, nie jesteś doskonały, ale ja cię dla własnej korzyści, nawet wbrew tobie, uczynię doskonalszym!”.

 

Hermes Trismegistos i symbole różokrzyżowców z XVII w., związanych z alchemią. / „WELLCOME LIBRARY, LONDON” // FORUM

Hermes Trismegistos i symbole różokrzyżowców z XVII w., związanych z alchemią. / „WELLCOME LIBRARY, LONDON” // FORUM

Przykład drugi: rośliny. Paracelsus zwykł wyjeżdżać na całe dni na wieś, gdzie, jak sam wspomina, zdobywał prawdziwą wiedzę medyczną. „W poszukiwaniu lekarstw pytaj starych bab, a nie uczonych”, mawiał. Stosowane przez wiejskie uzdrowicielki rośliny zrywał całymi garściami, wrzucał na wóz i zwoził do miasta, aby potem w swoim laboratorium pracowicie je ucierać, wyciskać, podgrzewać, spalać i – przede wszystkim – macerować w alkoholu. W ten sposób otrzymywał esencje: zagęszczone destylaty będące czasem lekarstwami, a czasem truciznami. Pewien arabski alchemik pysznił się, że potrafi wyciągnąć esencję nawet z cegły. Bywało też, że jeden i ten sam ekstrakt w małej dawce leczył, a w większej – zabijał. Sola dosis facit venemum – jedynie dawka czyni truciznę – mawiał Paracelsus, zasługując sobie na miano ojca współczesnej toksykologii.

Alchemicy, wiecznie w ruchu, podróżowali więc od jednego majętnego protektora do drugiego, targając ze sobą strzeżoną pilniej niż życie skrzynkę wypełnioną tajemnymi buteleczkami, dzięki którym potrafili – a przynajmniej tak twierdzili – uśmierzyć ból dręczonego przez reumatyzm króla, sprowokować poronienie u księżnej, której rosnący brzuch mógłby wywołać skandal dworski, albo dyskretnie podtruć nieznośnego markiza, który już piąty rok z rzędu nie potrafi załapać aluzji, że jego roszczenia do władzy książęcej są co najmniej niestosowne.

Jak na górze, tak na dole

Przyzwyczajenie każe nam od razu myśleć o tej działalności jako o protofarmakologii – ot, w roztworze etanolu zostają rozpuszczone obecne w tkance roślinnej alkaloidy, które potem wywierają określony skutek fizjologiczny. Nawet jeśli taka jest „prawda materialna” stojąca za działalnością medyczną alchemików, nie taka jest rzeczywista „prawda ich sztuki”. Substancje roślinne i mineralne są skuteczne, ponieważ ciało ludzkie składa się z tych samych elementów, co one. Mikrokosmos ciała ludzkiego jest obrazem Makrokosmosu świata przyrody. Komunikacja ta rozciąga się nawet na świat ponadksiężycowy, zbudowany – za Arystotelesem i wielowiekową tradycją, z której czerpał – z materii zupełnie innej niż ta, z której ulepieni jesteśmy my sami. A jednak planeta Mars, wykonująca swój wyrafinowany, cichy taniec na nieboskłonie, w tajemniczy sposób komunikuje się z wszystkim na Ziemi, co żelazne, i co pożąda żelazistej w smaku krwi, co więc ciąży ku rozlewowi krwi i wojnie, niszczycielskiej sztuce, której patronuje bóg Mars. Podobnie Merkury, najszybciej poruszająca się planeta, tchnie życie we wszystko, co ruchliwe, żywe i ochocze – jak przynależny tej planecie pierwiastek rtęć albo handel, któremu patronuje bóg Merkury.

Znajomość tych powiązań to alfabet alchemika. Substancje i rytuały mają sens i skuteczność tylko wtedy, jeśli dostrojone są do ruchów niebios i jeśli są stosowane z szacunkiem wobec mocy, które nieskończenie przekraczają człowieka. Jedyne, na co może liczyć istota ziemska, to nieśmiałe, a i tak bluźniercze skłonienie tych wielkich mocy, aby mu sprzyjały. W „Odrzuconym obrazie” C.S. Lewis pięknie opisuje warstwy średniowiecznego Kosmosu – od padołu ziemskiego (i leżącego pod nim Podziemia), przez kolejne strefy planetarne, aż po gwiazdy stałe, sferę pierwszego ruchu i Boga. Energia i ruch płyną z góry w dół. Bóg najpierw porusza sferę primum mobile (ponieważ nie ma części, nie popycha jej fizycznie, tylko raczej porusza tak, jak kochanek porusza ukochaną, kai eromenon, jak pisał Arystoteles); ta wprawia w ruch gwiazdy, te oddziałują na taniec planet, te zaś kierują naszymi losami. Nie jesteśmy przy tym tylko marionetkami Kosmosu – komicznie byłoby przypuszczać, że Saturn zechciałby osobiście pochylić się ze swej idealnej kolistej sfery i babrać się w losach tych ubrudzonych od pyłu i prochu mięsistych robaczków, którymi są ludzie. Mamy pewną wolność i to dlatego, nawiasem mówiąc, Bóg ma prawo nas osądzać. A jednak powolne ruchy kosmicznego żarna są nieubłagane i gdy zbliża się panowanie Marsa, lepiej gromadzić zboże i ostrzyć żelazo.

Słynny półmityczny bohater alchemii, Hermes Trismegistos, był, jak głosi jego imię, Po Trzykroć Wielki. Owe trzy powody do chwały to: alchemia, astrologia i teurgia, będące w istocie trzema obrazami tej samej działalności. Alchemia to manipulowanie substancjami dla własnej korzyści. Astrologia to wiedza o gwiazdach, która pozwala na zrozumienie i wykorzystanie ich wpływu. Teurgia to moc przywoływania bóstw – najbardziej bluźniercza z trójcy magicznych aktywności alchemika i zasadniczy powód, dla którego Kościół, choć korzystający prywatnie z usług alchemików, publicznie ich potępiał. Istnieje cienka granica pomiędzy dostrojeniem się do kosmicznego przepływu a przeciąganiem kołderki w swoją stronę. Alchemicy igrali właśnie na tej granicy.

Lot ku najwyższym zasadom

Pomyślmy, jak niebywałą władzę daje rozeznanie opisanych wyżej powiązań. Poprzez kolejne procedury laboratoryjne otrzymywany jest destylat, który zawiera w skoncentrowanej formie nie tylko pewną substancję naturalną, jak moglibyśmy naiwnie przypuszczać, ale również i esencję przynależnego jej wpływu kosmicznego. Ot, sam alkohol. Preferowany przez alchemików był destylat winny, a więc jak najczystszy alkohol uzyskiwany poprzez podgrzewanie wina, a następnie ochładzanie unoszących się z niego oparów. Dlaczego winny? Ano dlatego, że winogrona zamykają w swoich soczystych wnętrzach odrobinę Słońca, którego światło pobudza je wszak do wzrostu. Czysty alkohol jest więc, jak mawiał Paracelsus, „skondensowanym światłem słonecznym”.

Zauważmy przy okazji, że alkohol uzyskany z wina powinien być czymś zupełnie innym niż ten otrzymany z, przykładowo, ziemniaków. Ziemniaki rosną pod ziemią, jakim sposobem więc otrzymany z nich destylat miałby przenosić w sobie pierwiastek Słońca?! Już prędzej Ziemi. W świecie, w którym nie analizuje się substancji poprzez ich budowę mikroskopową, lecz poprzez ich historię, kontekst i powiązania kosmiczne, takie rozróżnienie jest rzeczą naturalną. Językoznawca Benjamin Whorf opisywał, że w języku rdzennych Amerykanów z plemienia Hopi istnieją dwa osobne słowa na wodę: jednym (pahe) określa się „żywą” wodę płynącą, np. znajdującą się w strumieniu, a drugim (keyi) wodę „martwą”, wyjętą z łona rzeki, zamkniętą w naczyniu. Jest zrozumiałe samo przez się, że te dwie wody mogą mieć zupełnie inne zastosowanie czy efekty medyczne – to wszak dwie różne substancje.

Destylat winny jest więc tak potężnym środkiem wyciągania esencji, ponieważ zawiera w sobie esencję samego Słońca – jest więc „wodą życia”, aqua vitae, skąd pochodzi zresztą staropolskie określenie na gorzałkę: okowita. Wypicie alchemicznej esencji oznacza zatem wprowadzenie do swojego organizmu – składającego się również z najprzeróżniejszych elementów, płynów czy humorów – życiodajnego elementu Słońca. Słońce, dodajmy, jest „planetą” stowarzyszoną z elementem złota – pierwiastkiem niezmiennym, nierdzewiejącym, niekorodującym, a więc po prostu wiecznym. Wspominałem już, że dojrzewające w łonie Ziemi minerały stają się z każdym rokiem coraz bardziej doskonałe: otóż złoto jest już formą ostateczną, najbardziej doskonałą, która nie przemieni się w nic dalszego. Słynna alchemiczna obsesja na punkcie złota – oprócz aspektu czysto finansowego – oznacza więc tak naprawdę dążenie do wieczności i nieśmiertelności. Starożytni alchemicy chińscy uważali, że spożywanie płatków złota może wydłużać życie; renesansowi alchemicy europejscy spoglądali już na to zagadnienie szerzej. Chodzi raczej o to, abyśmy w sensie metafizycznym stawali się coraz doskonalsi, aż w końcu staniemy się złotem.

Ostatecznym wyrazem tej tendencji do doskonalenia był kamień filozoficzny, który tylko w najbardziej trywialnej interpretacji – tej, która miała skłonić niecierpliwiących się królów do finansowania przedłużających się badań – oznaczał substancję zdolną do przemieniania prostych metali w złoto. Kamień filozoficzny dostarczał też zdrowia i nieśmiertelności, ale przecież i wiedzy; przenosił w czasie i przestrzeni; zapewniał ciepło i sytość. Pomyślmy o tym nieco inaczej: w długim łańcuchu procedur alchemicznych każda kolejna, coraz bardziej doskonała substancja miała coraz większą moc. Prosta roślina lecznicza mogła zostać przekształcona w potężny lek na ból stawów, a ostatecznie w lek całkowicie pokonujący artretyzm. Punktem końcowym tej procedury miała być najdoskonalsza substancja – coś, co potrafi zdziałać wszystko.

Wysubtelnianie materii to tylko jedna „nóżka” procesu po trzykroć wspaniałego. Procedury alchemiczne muszą dokonywać się w sprzyjającym momencie. Niemożliwe jest osiągnięcie doskonałości na ziemi, jeśli gwiazdy nie są w idealnym położeniu. Wreszcie – również dusza alchemika musi zostać doprowadzona do alchemicznej czystości, aby spełniła się trzecia doskonałość: aby z góry zstąpiła istota niebiańska, wlewając w człowieka trochę ze swojej boskości. Intelektualni i duchowi następcy Hermesa Po Trzykroć Wielkiego, czyli wyznawcy hermetyzmu, interesowali się więc angelologią i demonologią. Aby nawiązać połączenie z mieszkańcami Sfer Niebiańskich, należy poznać ich zwyczaje. Alchemia łączy się bowiem organicznie z inną wielką, niewspomnianą na razie sztuką: magią.

Magia występuje w wielu odmianach i nietrudno znaleźć przykłady alchemików, którzy eksperymentowali z przywoływaniem istot demonicznych. Szczególnie interesujące są jednak związki alchemii z białą magią. Hermetycy, do których należeli też ojcowie założyciele renesansowego humanizmu, jak Marsilio Ficino (1433–1499) – pierwszy tłumacz dzieł Platona na łacinę, ale też redaktor zbioru tekstów hermetycznych, „Corpus Hermeticum” – byli często ludźmi głęboko wierzącymi i pobożnymi. Ficino był księdzem katolickim, a Giovanni Pico della Mirandola (1463–1494), autor „O godności człowieka”, określanego czasem jako „manifest renesansu”, studiował zarówno teologię chrześcijańską, jak i magię. Choć papież Innocenty VIII potępił Mirandolę, to przecież tylko 13 spośród jego słynnych „900 tez” uznał za heretyckie (to niezły wynik, zważywszy, że tenże sam Innocenty znalazłby niechybnie znacznie więcej tez heretyckich w obowiązującym dziś Katechizmie Kościoła Katolickiego). Hermetycy uważali, że w każdym z nas znajduje się pierwiastek boski, jednak jest on rozcieńczony wskutek naszego upadku w kondycję człowieczą. Tym, do czego dążyli ówcześni humanistyczni alchemicy, było uzyskanie najwyższej dającej się osiągnąć doskonałości: w zakresie substancji materialnych, ale też ciała ludzkiego i duszy ludzkiej, co miało pozwolić im nawiązać, choćby na chwilę, komunię z Najwyższymi Zasadami.

Chemia powstała dzięki skoncentrowaniu się na najbardziej przyziemnym aspekcie tego projektu – manipulowaniu substancjami – z perspektywy ilościowej, i tworzeniu matematycznych teorii opisujących zaobserwowane przemiany. Paradoksalnie właśnie ten najbardziej, jak pewnie uznaliby alchemicy, trywialny aspekt badań alchemicznych doprowadził do uzyskania władzy nad materią, a za nią również nad zdrowiem i życiem ludzkim, pozwalając nam ostatecznie dosięgnąć planet i gwiazd. ©

WIKIPEDIA.ORG

WIKIPEDIA.ORG

 

TYMCZASEM W WARSZAWIE…
MICHAŁ SĘDZIWÓJ (1566–1636) był jednym z najsłynniejszych alchemików swej epoki. W 1604 roku jego kolega po fachu, Sethon, został uwięziony w Krakowie i torturami próbowano wyciągnąć z niego tajemnicę kamienia filozoficznego. Sędziwój pomógł mu w ucieczce, w zamian za co wdzięczny alchemik podarował mu ponoć uncję tajemniczej substancji pozwalającej na przemianę metali nieszlachetnych w złoto.

W niedługim czasie Sędziwój prezentował już swoje moce przed Zygmuntem III Wazą, a nawet cesarzem Rudolfem II. Polski król stał się później wielkim entuzjastą alchemii, inwestując majątek Rzeczypospolitej w niekończące się eksperymenty mające przynieść mu bogactwo i wieczne życie.

Sędziwój przyjął funkcję sekretarza króla i brał udział w licznych misjach dyplomatycznych w imieniu Rzeczypospolitej; pozwoliło mu to między innymi na regularne wyprawy do Pragi, będącej wówczas jedną ze stolic europejskiej społeczności alchemicznej. W późniejszych latach uwagę Sędziwoja przykuły badania powietrza i obecnej w nim „zasady życia”; czasem wymienia się go jako odkrywcę tlenu.

Łukasz Lamża

Skip to content