Świat bez emocji
Gdyby wyciąć z naszego życia oraz z historii ludzkości wszystkie emocje, zostalibyśmy prawie z niczym. Sam rozum na niewiele by nam się przydał.
Te straszne emocje! Gdyby tak można czasem się ich pozbyć! Gdyby istniał guzik, który je wyłącza choć na chwilę, szczególnie wtedy, gdy przeszkadzają nam w życiu: nie pozwalają logicznie myśleć, paraliżują działania lub wręcz przeciwnie – sprawiają, że robimy rzeczy, których potem żałujemy. Gdyby móc spojrzeć na świat w czysto racjonalny, obiektywny sposób, dostrzec go takim, jaki jest, a nie przez emocjonalne okulary, zabarwione strachem, winą, podziwem, euforią, zdumieniem… Pozbyć się emocji! Czy na pewno byłoby nam bez nich lepiej?
Wolność i resentyment
W znanym eseju „Freedom and Resentment” P.F. Strawson zastanawia się, czy bez pewnej klasy emocji, takich jak oburzenie czy wdzięczność, możliwa byłaby moralność. Strawson zauważa najpierw, że dla istnienia relacji międzyludzkich, w tym relacji moralnych, konieczne jest przyjmowanie pewnej postawy, którą określić można mianem uczestniczącej. Uważamy, że w jakimś stopniu jesteśmy odpowiedzialni wobec innych za swoje czyny, a przy tym możemy spodziewać się podobnej odpowiedzialności z ich strony. Postawa taka zależy od istnienia pewnych emocji społecznych i w nich się przejawia. Jeśli ktoś mnie umyślnie skrzywdzi, np. kłamstwem – czuję złość i oburzenie; jeśli pomoże mi bezinteresownie – będę odczuwał wdzięczność. Oczywiście zdarzenia takie potrafimy oceniać także czysto racjonalnie, rozważając dane okoliczności i wydając w miarę obiektywny sąd: pierwszy czyn zasługuje na potępienie moralne, a drugi na aprobatę. Rzecz w tym, że racjonalność podąża tu za emocjami. Gdyby nie istniały oburzenie i wdzięczność, nie byłoby też wyrafinowanych teorii moralnych i obiektywnych ocen ludzkich zachowań.
Łatwo to dostrzec – sugeruje Strawson – jeśli przyjrzymy się sytuacjom, w których nasze reakcje emocjonalne są na rozmaite sposoby modyfikowane. „Jeśli ktoś przypadkiem nastąpi na moją rękę, próbując mi pomóc, mój ból nie będzie może mniejszy niż wtedy, gdyby zrobił to, nie zważając w ogóle na moje istnienie bądź wręcz z zamiarem, aby mnie skrzywdzić. Ale w tym drugim przypadku będę co do zasady czuł taki rodzaj oburzenia (…), którego nie doświadczę w przypadku pierwszym”. Moja reakcja emocjonalna będzie jeszcze słabsza – i na pewno nie będzie przypominać oburzenia – jeśli ktoś nastąpi mi na rękę nie przez nieuwagę, ale dlatego, że ze względu na okoliczności nie mógł tego uniknąć (np. ktoś inny go popchnął). Mówiąc inaczej, Strawson każe zastanowić się nad sytuacjami, w których zachowania innych ludzi nie wywołują w nas ani oburzenia, ani wdzięczności – tak się stanie, gdy nie będziemy skłonni przypisać im intencji działania w określony sposób. Jeśli ktoś umyślnie chce mnie skrzywdzić, będę czuć złość i oburzenie, ale jeśli stanie się to przypadkiem, moja reakcja będzie inna – wykażę zrozumienie i skwituję całą sprawę stwierdzeniem, że całe zdarzenie to jeden wielki pech. Jeśli ktoś mi w czymś pomoże, mając taki zamiar, będę odczuwać wdzięczność, ale jeśli mój zysk z czyichś działań jest wynikiem przypadkowego zbiegu okoliczności, będę „wdzięczny losowi”, a nie tej osobie.
Pójdźmy dalej tropem rozważań Strawsona. Można wyobrazić sobie sytuacje, w których nasze emocjonalne reakcje na działania innych są jeszcze słabsze – np. wtedy, gdy jakąś krzywdę wyrządzi nam nieświadome swych działań małe dziecko albo chora psychicznie osoba, wyraźnie niepotrafiąca pokierować swoim zachowaniem. Będziemy w takich przypadkach odczuwać rozmaite emocje, ale nie będą to te reakcje, które zwykle towarzyszą moralnej ocenie zachowań innych ludzi. Strawson twierdzi, że zmieniamy wtedy nasze nastawienie do relacji społecznych z uczestniczącego na uprzedmiotawiające. Nie czulibyśmy gniewu i nie potępilibyśmy moralnie robota, który nastąpił nam na rękę – wszak jest to ostatecznie przedmiot, który nie posiada intencji ani wolnej woli, tak jak gałąź, która podczas silnej wichury spada nam na głowę. Małe dzieci i osoby, które cierpią na ciężkie choroby psychiczne, mają podobny status: nie są w pełni aktorami w teatrze relacji społecznych, ale raczej – jakkolwiek nie brzmi to elegancko – elementami scenografii.
Jesteśmy teraz gotowi na mały eksperyment myślowy: co by się stało, gdybyśmy nie posiadali w ogóle takich emocji jak oburzenie, złość czy wdzięczność? Nasze reakcje wobec działań małych dzieci i osób psychicznie chorych dostarczają następującej podpowiedzi: bez odpowiednich reakcji emocjonalnych nie potrafilibyśmy przyjąć postawy uczestniczącej, a jedynie uprzedmiotawiającą. Wszelkie wyrządzane nam zło i dobro (o ile te pojęcia miałyby jeszcze jakiś sens) nie miałyby już wymiaru moralnego. Przypominałyby w tym zjawiska rządzone w pełni deterministycznymi prawami fizyki. Innymi słowy – na ile w ogóle jesteśmy to sobie w stanie wyobrazić – świat bez niektórych tylko emocji (oburzenia, złości, wdzięczności, gniewu itd.) byłby pozbawiony wymiaru moralnego, nawet jeśli nasza zdolność do racjonalnego myślenia pozostałaby niezmieniona.
Emocjonalne źródła kultury
Współcześni psychologowie i kognitywiści zapewne zgodziliby się z diagnozą Strawsona: emocje stanowią fundament ludzkich praktyk moralnych. Wielu z nich poszłoby jednak znacznie dalej, sugerując, że bez odpowiednich emocji społecznych nie zaistniałaby kultura, a więc nie tylko moralność, ale także nauka, język, instytucje społeczne czy zwyczaje.
W „Dociekaniach filozoficznych” Ludwig Wittgenstein zadaje intrygujące pytanie: „Czy jest (…) do pomyślenia język, w którym ktoś na swój własny użytek zapisywałby lub wypowiadał swe wewnętrzne przeżycia – uczucia, nastroje itd.? Czy nie możemy tego robić w naszym własnym języku? (…) Wyrazy takiego języka miałyby odnosić się do czegoś, o czym wiedzieć może tylko mówiący; do jego bezpośrednich, prywatnych doznań. Druga osoba nie mogłaby więc tego języka rozumieć” (przeł. B. Wolniewicz).
Wittgenstein sugeruje tu, że język jest naszym wspólnym przedsięwzięciem i ma sens tylko w ramach wspólnoty.
Oczywiście możemy wyobrazić sobie, że ktoś wymyśla nowe słowa na oznaczenie pewnych doznań – np. zamiast mówić „ból”, mówi „óbl”, albo posługuje się kilkudziesięcioma różnymi słowami na oznaczenie rozmaitych odcieni czerwieni. Rzecz w tym, że taki prywatny język byłby nieprzydatny. Co więcej, ktoś mógłby go stworzyć jedynie wtedy, gdyby najpierw posiadł umiejętność posługiwania się zwykłym – publicznym, wspólnym – językiem. Oddajmy raz jeszcze głos Wittgensteinowi: „Jak to się robi: nazwać ból?! Cokolwiek dziecko tu zrobiło, jakiż to miało cel? Gdy mówimy: »Nadało doznaniu nazwę«, to zapominamy, że wiele musiało być już przygotowane w języku, by proste nazywanie miało swój sens. Gdy mówimy, że ktoś nadał bólowi nazwę, to gramatyka słowa »ból« jest tym, co było już przygotowane; wskazuje ona miejsce, w które wstawia się nowe słowo”. Rzecz można ująć jeszcze inaczej: gdyby Robinson Crusoe trafił na bezludną wyspę jako bardzo małe dziecko, które nie potrafi mówić, i jakimś sposobem przeżył, nie stworzyłby żadnego, nawet „prywatnego” języka.
Jak to jednak możliwe, że ludzie jako jedyny gatunek rozwinęli tak złożone systemy komunikacji? Istnieją oczywiście rozmaite hipotezy ewolucji języka, ale niemal wszystkie one podkreślają, że powstanie języka wymagało czegoś więcej niż odpowiednich zdolności poznawczych. Owszem, takie zdolności – np. umiejętność bardzo precyzyjnego naśladowania zachowań innych ludzi – były konieczne. Przecież posługiwanie się językiem wymaga opanowania, głównie na drodze naśladownictwa, ogromnego repertuaru bardzo precyzyjnych sposobów zachowania się. Zdolność do imitacji jednak nie wystarcza – potrzebujemy jeszcze odpowiedniej motywacji, by podjąć taki wysiłek. Motywacji tej dostarczają mechanizmy emocjonalne, które działają jak społeczny klej. Ewolucja wyposażyła Homo sapiens w niezwykły potencjał do podejmowania wspólnych działań i utożsamiania się gatunku własnego z przedstawicielami. Małe dzieci można wręcz określić mianem „maszyn do imitacji”. Od urodzenia przyswajamy sobie, zwykle nieświadomie, wzorce zachowań „obowiązujących” w danej społeczności. Obejmują one nie tylko język, ale wszelkie formy kultury, od zwyczajów i reguł moralnych po matematykę.
Nasz eksperyment myślowy prowadzi zatem do coraz bardziej zaskakujących konsekwencji. Jeśli istniałby guzik, który pozwala wyłączyć same emocje społeczne, znaleźlibyśmy się w świecie zupełnie nam obcym. Nie tylko musielibyśmy, jak sugeruje Strawson, obejść się bez moralności, ale nasz gatunek w ogóle nie byłby zdolny do stworzenia kultury: języka, muzyki, matematyki itd.
Intelekt w służbie namiętności
Pozbawieni emocji społecznych nie zostalibyśmy jednak z pustymi rękami. Ciągle dysponowalibyśmy inteligencją, która dawałaby nam szansę na skuteczne poruszanie się w świecie. Owszem, nie moglibyśmy korzystać ze wspólnej, nagromadzonej przez tysiąclecia wiedzy o rzeczywistości, bo z braku tendencji do współpracy nic takiego by nie istniało. Ale nic nie stałoby na przeszkodzie, by w trakcie osobniczego życia zgromadzić tyle przydatnych informacji, że dysponowalibyśmy wystarczająco precyzyjnym „modelem świata”, zakodowanym w naszych mózgach – modelem, który zwiększałby nasze szanse na przetrwanie, umożliwiając przewidywanie rozmaitych zjawisk i dopasowanie naszych zachowań do tych przewidywań.
Kłopot w tym, że wysiłek poznawczy, prowadzący do konstrukcji umysłowego modelu świata, jest tym właśnie wysiłkiem, wymagającym ogromnych nakładów energii. Trudno zrozumieć, dlaczego mielibyśmy rozwijać naszą indywidualną wiedzę, skoro miałaby ona przydać się dopiero w nieokreślonej przyszłości, pozwalając na przewidywanie odległych i niepewnych zdarzeń. Niewątpliwie byłaby to rozsądna strategia działania – lepiej jest wielokrotnie „zginąć w wyobraźni”, zastanawiając się nad rozmaitymi sposobami polowania na niebezpieczne zwierzę, niż polować na nie bez takiego przygotowania, rzeczywiście ryzykując życiem. Ale żaden organizm nie działa w ten sposób. Ogromny wydatek energetyczny, związany z wykorzystaniem wyobraźni, musi zostać nagrodzony niezwłocznie, a nie w nieokreślonej przyszłości. Temu służą emocje epistemiczne: zdziwienie, zaciekawienie, niepokój, dezorientacja, olśnienie i rozbawienie.
Podejmujemy wysiłek poznawczy nie dlatego, że dzięki temu skonstruujemy precyzyjniejszy, a zatem bardziej przydatny model rzeczywistości, ale w tym celu, by pozbyć się nieznośniej dezorientacji, zaspokoić ciekawość albo doznać przyjemnego olśnienia. Sama inteligencja połączona z innymi zdolnościami poznawczymi nie wystarczyłaby do poznawania świata. Bez emocji epistemicznych nie mielibyśmy motywacji, by inteligencji tej używać. Zatem to rozum służy emocjom, a nie odwrotnie. Być może wręcz – w wymiarze ewolucyjnym – stanowi ich wytwór. Można bowiem spekulować, że ludzka zdolność do abstrakcyjnego myślenia rozwinęła się pod presją, jaką stanowiła konieczność odpowiedzi na emocje epistemiczne.
Spróbujmy z tej nowej perspektywy rozwinąć nasz eksperyment myślowy. Człowiek pozbawiony zaciekawienia, chwil olśnienia, ale także znudzenia lub dezorientacji, nie wykazywałby żadnej tendencji to poznawczego opanowywania świata. Stalibyśmy się organizmami, które nie podejmują żadnego wysiłku, by przygotować się na to, co może nas spotkać. Byłoby to niezbyt wyrafinowane życie. Owszem, jeśli ciągle dysponowalibyśmy pamięcią i elementarnymi emocjami, które pozwalają kategoryzować doświadczenia jako korzystne lub szkodliwe, pozwalałoby nam to reagować na napotykane sytuacje w adekwatny sposób. Ale im większej liczby emocji udałoby nam się pozbyć, tym bardziej przypominalibyśmy proste organizmy, takie jak mały ślimak Aplysia californica: gdy dotknie się jego skrzela, zwija się, a jego ciśnienie się podnosi, podobnie jak rytm serca. To bardzo prosta reakcja – ale ciągle jest to reakcja emocjonalna, bardzo przypominająca to, co dzieje się wtedy, gdy odczuwamy strach.
Historii naszego gatunku nie da się sprowadzić do kolejnych etapów rozwoju zdolności poznawczych, wspinania się na coraz wyższe szczeble na drabinie intelektu. To przede wszystkim historia powstawania coraz bardziej złożonych mechanizmów emocjonalnych, bez których nie bylibyśmy w stanie poznawać świata, budować struktur społecznych ani uprawiać nauki i sztuki. Nawet wyobraźnia nawykła do wypraw w świat science fiction i fantasy nie jest zdolna w pełni pojąć, czym byłby świat bez emocji. Nie ma się czemu dziwić: w końcu jest to wyobraźnia istot na wskroś emocjonalnych. ©
Bartosz Brożek
Autor jest profesorem, prodziekanem WPiA UJ, pracuje w Katedrze Filozofii i Etyki Prawniczej. Jest autorem kilkunastu książek, ostatnio opublikował „Myślenie. Instrukcja obsługi” (CCPress 2017).