Życie bez wolnej woli – Wielkie Pytania

Życie bez wolnej woli

Niektórzy uczeni twierdzą, że jesteśmy pacynkami, które pokochały swoje sznurki. Czy nauka naprawdę przekonuje, że wolna wola jest złudzeniem, którego nie potrafimy się pozbyć?

Dziesiąty września 1898 r., Genewa. Cesarzowa Austro-Węgier Elżbieta Bawarska, żona Franciszka Józefa I, znana także jako Sisi, od niemal dziesięciu lat w ciągłych podróżach próbuje stłumić żal po samobójczej śmierci syna – Rudolfa. Do czekającej na wycieczkowy parowiec cesarzowej podbiega włoski anarchista Luigi Lucheni i wbija jej w serce pilnik, Elżbieta umiera na miejscu. Zapytany o motyw, morderca odpowiada, że „chciał po prostu zabić jakiegoś władcę – nieważne jakiego”.

31 sierpnia 1939 r., niedługo po północy. Adolf Hitler właśnie podpisał rozkaz ataku na Polskę następnego dnia przed świtem. W ciągu następnych kilku lat Hitler wyda setki innych zbrodniczych rozkazów, które pochłoną miliony ofiar, głównie wśród ludności cywilnej.

11 września 2001 r., Egipcjanin Mohamed Atta zasiada za sterami Boeinga 767 linii American Airlines, po tym jak razem z kilkoma innymi porywaczami obezwładnił lub zabił pilotów i sterroryzował pasażerów. Dokładnie o 08:46 czasu lokalnego pilotowany przez Attę samolot uderza w północną wieżę World Trade Center, która zawali się niespełna dwie godziny później, grzebiąc w gruzach setki osób.

Rok 2009, Włoszka Stefania Albertani zostaje skazana na dożywocie za uprowadzenie i próbę zamordowania swoich rodziców, a także zabójstwo swojej siostry, którą zmusiła do przyjęcia śmiertelnej dawki leków, po czym spaliła jej zwłoki.

Świat bez wolnej woli

Każdej z wymienionych postaci jesteśmy gotowi przypisać winę. Właśnie dlatego, że przypisujemy im winę, ludzie ci albo trafili do więzienia, albo, jeżeli samobójczą śmiercią zdołali umknąć sprawiedliwości, po prostu zostali okrzyknięci zbrodniarzami. Nasze przekonanie o słuszności tych kar i ocen opiera się fundamentalnym założeniu, że mogli oni (i oczywiście powinni) w tych sytuacjach postąpić inaczej.

To założenie wypływa z naszego codziennego doświadczenia. Większość decyzji – choćby tych drobnych – podejmujemy sami. Nawet jeżeli wykonujemy obowiązki lub próbujemy sprostać czyimś oczekiwaniom, mamy świadomość, że ostatecznie zawsze możemy je zlekceważyć, nie bacząc na konsekwencje. Niezależnie od tego, czy znajdowalibyśmy się na szczycie Mount Everest, na środku pustyni czy w samotnej celi w więzieniu o zaostrzonym rygorze, wszędzie moglibyśmy się czuć podmiotami naszych czynów i autorami naszych decyzji – choćby liczba możliwych działań czy decyzji była ograniczona.

Innymi słowy, odczuwamy obecność tego, co filozofowie i teolodzy dawno temu nazwali wolną wolą. Wydaje się, że tylko przyjmując istnienie wolnej woli możemy racjonalnie mówić o odpowiedzialności (zwłaszcza moralnej lub karnej) i ewentualnej winie, którą należy odpokutować. Czy to w więzieniu, czy – przyjmując religijną perspektywę – w życiu pozagrobowym. Bez założenia wolnej woli nasze instytucje społeczne – sądy, system więziennictwa – czy przekonania religijne – wiara w niebo i piekło – wystawione są na ciężką próbę. O ile w ogóle mają sens. Dlaczego mielibyśmy bowiem wymierzać ludziom kary, jeżeli nawet najgorsi zbrodniarze działaliby mimowolnie, kierowani jakimś ślepym losem, koniecznością czy prawami przyrody? Albo dlaczego jakikolwiek Bóg miałby karać lub nagradzać ludzi po śmierci, jeżeli za życia po prostu realizowali oni z góry nakreślony scenariusz? Czy nawet zbrodnie ludobójców nie byłyby po prostu częścią boskiego planu? Bez założenia wolnej woli rozsypują się także nasze zwyczajne relacje z innymi ludźmi. Dlaczego złościć się na kogoś, kto się spóźnił na spotkanie? Albo zdradził nasz sekret? Z drugiej strony czemu dziękować komuś za okazaną życzliwość czy wręcz oddanie za nas życia? Skoro nie miał innego wyjścia…

Piszę o tym wszystkim być może dlatego, że nie mogę postąpić inaczej, ale moim zdaniem po to, by podkreślić, jak absurdalne wydaje się odrzucanie czy choćby podważanie istnienia wolnej woli – a właśnie coś takiego ma miejsce na marginesie współczesnej nauki, która coraz lepiej rozumie sposób działania ludzkiego mózgu oraz wpływ genów i środowiska na ludzkie charaktery i zachowania. Uczeni i popularyzatorzy nauki tacy jak ewolucjonista Jerry Coyne czy neuronaukowiec Sam Harris przekonują, że wolna wola jest tylko iluzją, wprawdzie potężną – ale jednak iluzją. Ich zdaniem posiadamy jedynie złudzenie sprawstwa, a wszystko, co robimy, powodowane jest zachodzącymi w naszych mózgach procesami, których zupełnie nie jesteśmy świadomi i na które nie mamy wpływu.

Tańczyć tak, jak zagra mózg

Krytycy koncepcji wolnej woli często odwołują się do wyników eksperymentów neuronaukowych, zwłaszcza tych przeprowadzonych przez zespoły Benjamina Libeta oraz Johna-Dylana Haynesa. W klasycznej wersji eksperymentu Libeta badani proszeni byli o naciśnięcie przycisku w dowolnym czasie oraz zapamiętanie momentu podjęcia decyzji, podczas gdy naukowcy mierzyli elektryczną aktywność ich mózgów (za pomocą elektroencefalografu – EEG). Okazało się, że przeciętnie około trzy dziesiąte sekundy przed tym, jak badani raportowali uświadomienie sobie decyzji o naciśnięciu przycisku, w ich mózgach (w tzw. dodatkowym polu ruchowym – SMA) rejestrowano sygnał (tzw. potencjał gotowości), który zwiastował wykonanie ruchu.

Mogło to oznaczać – taki wniosek wyciągano najczęściej – że naciskanie przycisku nie było wynikiem świadomej decyzji uczestników badania, byli oni raczej świadkami decyzji, którą już wcześniej podjął za nich ich mózg. W kolejnych publikacjach Libet podjął się jednak swoistej „obrony” wolnej woli: zwrócił uwagę na to, że uświadomienie sobie decyzji o podjęciu ruchu przez badanych następuje wprawdzie po zarejestrowaniu „potencjału gotowości” w mózgu, ale i tak około dwie dziesiąte sekundy przed samym wykonaniem czynności. Dawało to wolnej woli (świadomości) czas na reakcję – powstrzymanie się od wykonania czynności.

Puszka Pandory została już jednak otwarta i Libetowi nie udało się jej z powrotem zatrzasnąć. Wolność woli postawiły pod znakiem zapytania również kolejne eksperymenty. Wspomniany John-Dylan Haynes ze współpracownikami przeprowadził podobne do Libeta badania, tyle że z wykorzystaniem funkcjonalnego obrazowania mózgu rezonansem magnetycznym (fMRI). Badani znów mieli wskazać moment, w którym podjęli decyzję o naciśnięciu jednego z dwóch przycisków (proszono ich o zapamiętanie, która litera z wyświetlanego ciągu pojawiła się na ekranie, gdy podjęli decyzję o naciśnięciu przycisku). Analiza zebranych danych wykazała obecność dwóch obszarów mózgu, których aktywność zwiastowała, który z przycisków zostanie naciśnięty. Co ważne, aktywność ta następowała nawet do 10 sekund (!) przed raportowanym momentem podjęcia świadomej decyzji.

Co wymyśli interpretator

Czy to ostateczny cios w koncepcję wolnej woli? Czy powinniśmy po prostu pokornie przyjąć, że nie mamy wpływu na swoje życie? Wzruszyć ramionami na holokaust, morderstwa czy gwałty, ponieważ ich sprawcy mieli do powiedzenia tyle samo co liście na wietrze? Czy to nasz mózg zmusza nas do podjęcia każdej decyzji? Krytycy wolnej woli powiedzieliby, że problematyczne jest w ogóle mówienie o jakichkolwiek „nas” – o jaźni, mózgowym centrum dowodzenia. W tradycji filozoficznej czy teologicznej bardzo silnie zakorzeniony jest dualistyczny sposób myślenia. Za swoiste centrum podejmowania decyzji uznawano ludzką duszę (uwięzioną w ciele, ale zdolną do samodzielnego istnienia po śmierci). Nawet jeżeli nasze ciała – w tym nasze mózgi – przypominały maszyny, to ostatecznie wszystkie świadome decyzje podejmuje to coś, co identyfikujemy jako „siebie” w sensie ścisłym; to, do czego należą „nasze” ciała. Jeżeli jednak podważamy wolność naszej jaźni, to nasz pociągający za wszystkie sznurki duch rozpływa się jak mgła na wietrze. Co zostaje?

Michael Gazzaniga jako doktorant zasłynął badaniami wykonanymi na pacjentach, którzy z powodów medycznych (padaczki, która nie poddawała się farmakologicznemu leczeniu) przeszli operację „rozszczepienia mózgu”. Polega ona na przecięciu spoideł – „pasów transmisyjnych”, dzięki którym obie półkule mózgowe wymieniają się informacjami. Gazzaniga zaobserwował w warunkach eksperymentalnych u takich osób szereg dziwnych zachowań.

Na przykład jednemu z pacjentów Gazzaniga wyświetlał po lewej stronie pola widzenia obrazek przedstawiający kurzą łapkę. Siedzący nieruchomo pacjent widział obrazek tylko lewym okiem, dzięki czemu informacje o tym obrazku trafiały wyłącznie do prawej półkuli (która zawiaduje lewą stroną ciała, zaś prawą steruje półkula lewa). Jednocześnie w polu widzenia prawego oka pacjenta Gazzaniga prezentował inny obrazek – zaśnieżony pejzaż. Następnie pacjent został poproszony o wskazanie ręką ilustracji, która kojarzy mu się z obrazkiem wyświetlonym chwilę wcześniej. Badany lewą ręką (sterowaną przez prawą półkulę) pokazywał ilustrację kury, zaś ręką prawą – szufelkę do odgarniania śniegu. Zapytany o to, dlaczego wskazał akurat te obrazki, pacjent stwierdził, że zobaczył jedynie kurzą łapkę, więc wskazał kurę i szufelkę, ponieważ za jej pomocą można posprzątać kurnik.

Oznacza to, że pacjent nie zdawał sobie sprawy, że jego lewej półkuli zaprezentowano zaśnieżony pejzaż i właśnie dlatego jego prawa ręka wskazała na szufelkę! Dlaczego?

Ośrodek Broki – mózgowe centrum produkcji mowy – u większości ludzi zlokalizowany jest w lewej półkuli. To właśnie ta półkula „widziała” kurzą łapkę, ale nie szufelkę. Aby wyjaśnić niespójne zachowanie obu rąk, lewa półkula „konfabulowała”: „wymyśliła” na poczekaniu wiarygodną odpowiedź o kurniku wymagającym posprzątania. Nie „wiedziała”, że lewa ręka pacjenta poszła po prostu za wskazaniami prawej półkuli, która „zobaczyła” wcześniej zaśnieżony obrazek. Z perspektywy prawej półkuli wskazanie szufelki miało więc sens, ale lewa półkula nie mogła tego „wiedzieć” – ponieważ nie mogła skomunikować się z prawą półkulą.

Gazzaniga zaobserwował jeszcze wiele innych przykładów podobnej konfabulacji: na przykład w lewym polu widzenia wyświetlał napis „uśmiechnij się” albo „przespaceruj się po pokoju”. Pacjent zapytany o to, dlaczego właśnie się uśmiechnął albo wstał z miejsca, konfabulował: stwierdził, że eksperymenty go bawią, albo chciał rozprostować kości. Jego ośrodek mowy zlokalizowany w lewej półkuli nie „wiedział”, że pacjent po prostu realizował polecenia, które trafiły do jego prawej półkuli.

Na podstawie takich zachowań (których poza laboratorium nie da się zaobserwować, ponieważ obie półkule mogą dysponować takimi samymi informacjami – wystarczy, że pacjent ruszy głową i do obu oczu trafią te same informacje) Gazzaniga sformułował hipotezę lewopółkulowego interpretatora – mózgowego modułu, który racjonalizuje nieświadome zachowania człowieka, próbując nadać im sens bez faktycznej znajomości przyczyn, jakie wywołały te zachowania. Wszystkie nasze świadome doświadczenia mają być po prostu „opowieścią” naszego interpretatora. To on ma odpowiadać za nasze złudzenie wolnej woli i kontroli nad naszym w istocie automatycznym (sterowanym bez naszej woli przez mózg) zachowaniem. Interpretator w żaden sposób nie jest przyczyną zachowania, ale za to wiarygodnie je tłumaczy. Przyzwyczailiśmy się mu ufać, co – jak stwierdza Sam Harris – upodabnia nas do pacynki, która po prostu pokochała swoje sznurki. Niemniej, „wolną wolą” jesteśmy obdarzeni w takim samym stopniu.

Stopnie wolności

Zanim załamiemy ręce godząc się na pogrzebanie przez naukę wolnej woli i wypuścimy Adolfa Hitlera z najgłębszych czeluści piekła, zwróćmy uwagę na to, że w prawodawstwie stosuje się jej specyficzną gradację: rozróżnia się pomiędzy zbrodnią dokonaną w afekcie, a wykonaną z wyrachowania, inaczej karze się ludzi, którzy działali pod wpływem alkoholu czy narkotyków, niż tych, którzy dopuścili się przestępstwa na trzeźwo. Dlatego pełne ręce roboty mają biegli sądowi psychiatrzy, których orzeczenie o niepoczytalności w wyniku choroby psychicznej może kogoś uratować przed więzieniem (odsyłając na leczenie w szpitalu psychiatrycznym). Prawo również coraz częściej łagodniej traktuje osoby o genetycznym uwarunkowaniu do agresji lub ludzi, którzy przeżyli w dzieciństwie traumatyczne wydarzenia (np. padli ofiarą pedofilów).

Właśnie tak było w przypadku Stefani Albertani. W 2011 r. sędzia Luisa Lo Gatto zmieniła wyrok Albertani na 20 lat więzienia, przychylając się do argumentacji obrony, która powołała się na wyniki badań neuroobrazowych i genetycznych. Adwokaci Albertani argumentowali, że jej mózg, w porównaniu z grupą kontrolną, wykazuje ubytki istoty szarej w przedniej korze zakrętu obręczy (ACC) – co łączono ze zmniejszeniem zdolności do hamowania zachowań impulsywnych – oraz w korze wyspy, co łączono ze zwiększonymi zachowaniami agresywnymi. Sędzia wzięła też pod uwagę niską aktywność związanego z funkcjonowaniem kilku neuroprzekaźników genu MAOA (znanego jako „gen wojownika”), która koreluje z antyspołecznymi zachowaniami. Luisa Lo Gatto uznała ostatecznie Albertani za „częściowo niepoczytalną”. Kto wie, czy dzisiaj także Luigi Lucheni nie miałby szans na wyrok łagodniejszy niż dożywocie: obsesja zabicia dowolnego władcy może być objawem jakiegoś zaburzenia psychicznego.

Z jednej strony takie wyroki sądowe to woda na młyn dla krytyków wolnej woli. Uogólniają oni bowiem tego rodzaju sytuacje wskazując, że każdy z nas, kto znalazłby się w ciele człowieka cierpiącego na jakieś zaburzenia, posiadającego genetyczne tendencje do agresji czy osoby o traumatycznych przeżyciach, w krytycznej chwili popełnienia zbrodni zachowałby się dokładnie tak samo, jak ta osoba. A więc gdybyśmy to my 11 września 2001 r. wsiedli do samolotu, ale posiadali geny Mohameda Atty, a także całą jego historię życia, to każdy z nas zabiłby pilotów, przejął stery i ustawił kurs na World Trade Center.

Z drugiej strony taka gradacja wolnej woli, jaką wykorzystujemy na gruncie prawa, może pomagać w odparciu ataków Harrisa i Coyne’a. Pojęcie wolnej woli, z którym oni walczą, określane jest czasem jako „libertariańskie”: mówi ono, że jeżeli nasze decyzje mają jakąkolwiek przyczynę, to w istocie nie są wolne. Te przyczyny mogą być rozumiane szeroko – także jako stany psychiczne, takie jak pragnienia czy cele, które Harris czy Coyne sprowadzają do stanów fizycznych naszych całkowicie mechanicznych mózgów. Możliwe jest jednak inne rozumienie wolnej woli – „kompatybilistyczne”, które zakłada, że nasze decyzje muszą mieć swoje przyczyny (jak pragnienia czy intencje), bo w przeciwnym razie byłyby zupełnie chaotyczne. Istnienie tych przyczyn nie musi jednak z definicji wykluczać posiadania jakiegoś rodzaju kontroli nad własnym zachowaniem. Oba te podejścia mają długą filozoficzną tradycję. Pierwsze zostało wyraźnie sformułowane przez Kartezjusza, drugie – m.in. przez Davida Hume’a. Do współczesnych zwolenników tego drugiego rozumienia wolnej woli należą m.in. kognitywiści i filozofowie, tacy jak Patricia Churchland oraz Daniel Dennett.

Nie tacy bezradni

Patricia Churchland argumentuje, że istnieją oczywiste różnice pomiędzy czynami człowieka, który zasztyletował kogoś lunatykując, a człowieka, który świadomie zbudował piramidę finansową. Ta różnica opiera się na pojęciu samokontroli.
Samokontrola ma wiele wymiarów i stopni: nie posiadamy kontroli nad rytmem bicia naszego serca, ale posiadamy dużą kontrolę nad tym, co za chwilę powiemy – i jakich słów użyjemy. Istnieją sytuacje i czynniki, które zmniejszają tę kontrolę: gdy jesteśmy pod wpływem alkoholu, możemy powiedzieć coś, czego nie powiedzielibyśmy na trzeźwo.

Współczesna neuronauka odkryła wiele struktur mózgowych i szlaków neuronalnych odpowiedzialnych za tłumienie zachowań impulsywnych i samokontrolę. Ich funkcjonowanie może być zaburzone – pod wpływem silnych emocji, uzależnienia od narkotyków czy guza, który uszkadza te struktury, ale nie oznacza to zdaniem Churchland, że mamy przyklasnąć tezom Harrisa czy Coyne’a. Powinniśmy w istocie zapomnieć o pojęciu „wolnej woli”, ale nie dlatego, że wszystkie nasze czyny są zdeterminowane, ale dlatego, że poza pojęciowym zamieszaniem niewiele wnosi ono do nauki, filozofii czy życia społecznego. Dlatego Churchland proponuje zastąpienie „wolnej woli” pojęciem „samokontroli” – które jest empirycznie testowalne i mierzalne, a także osadzone na identyfikowanych przez naukę mechanizmach neuronalnych. Dlatego może lepiej sprawdzić się na salach sądowych czy nawet w dysputach teologicznych. Nauka daje nadzieję, twierdzi Churchland, że kiedyś stanie się jasna różnica pomiędzy mózgiem o „normalnym” poziomie samokontroli, a mózgami, które posiadają ograniczoną samokontrolę – i stanie się możliwa identyfikacja tych przyczyn.

Samokontrola nie jest czymś, co jest nam dane z góry czy na zawsze – wszyscy się jej uczymy, właściwie wychowanie dziecka polega na uczeniu go kontroli nad zachowaniami impulsywnymi. Co ważne, samokontrola doskonale wpisuje się w ewolucyjny pejzaż rozwoju umysłu. Można ją postrzegać jako adaptację, równie potrzebną do przeżycia jak automatyczne odruchy (cofanie ręki przed ogniem, zanim świadomie odczujemy ból). Pozwala też zasypać metafizyczną przepaść pomiędzy ludźmi i innymi gatunkami, ponieważ elementy kontroli własnego zachowania obserwujemy u wielu zwierząt, zwłaszcza ssaków czy ptaków. Chociażby drapieżniki, przekonuje Churchland, muszą posiadać wysoki poziom samokontroli, by stłumić inne instynkty i cierpliwie wyczekiwać na ofiarę. Różnica pomiędzy naszą „wolną wolą” (wysoką samokontrolą), a samokontrolą zwierząt, jest różnicą stopnia, a nie rodzaju.

Również Gazzaniga, którego badania wykorzystuje się jako oręż w walce z wolną wolą, wcale nie należy do jej najbardziej zagorzałych krytyków. Jego zdaniem ataki na wolną wolę są nietrafne, ponieważ opierają się na badaniach dotyczących nieodpowiedniego poziomu organizacji mózgu. Samokontrola czy wolna wola to nie jest coś, co wyłania się na poziomie reakcji neuronalnych, tylko na poziomie całego umysłu – lub wręcz w interakcjach pomiędzy wieloma umysłami (na poziomie społecznym). Wnioskowanie o obecności lub braku wolnej woli na podstawie obrazowania aktywności części mózgu nie ma sensu, ponieważ pojęcie wolnej woli nie ma żadnego przełożenia na tak podstawowym poziomie organizacji biologicznej.
Zatem wbrew temu, co twierdzą Harris czy Coyne, wcale nie musimy być aż tak bezradnymi pasażerami naszych autonomicznych mózgów – przynajmniej nie w „normalnej” sytuacji. Nie oznacza to jednak ocalenia idei wolnej woli, ale raczej próbę pozbycia się tego pojęcia, jako „trudnego do zmierzenia” i mętnego, należącego raczej do domeny psychologii potocznej niż naukowej, i zastąpienia go pojęciem samokontroli.

Jednak pytanie o to, jak wiele zastąpienie wolnej woli samokontrolą zmienia w naszej koncepcji ludzkiej odpowiedzialności i co dokładnie miałoby oznaczać dla filozofii, teologii czy naszych instytucji społecznych, ciągle pozostaje otwarte. Ale chyba jednak lepiej zająć się tym pytaniem, a nie wikłać się w – często jałowe – dyskusje i spory wokół samego pojęcia „wolnej woli”.


Tekst pierwotnie opublikowany został w: Wolność ocalona. Chrześcijańskie światło na ludzkich drogach, (red) T. Adamczyk, Towarzystwo Naukowe KUL, Lublin 2016, s. 135-145.

Skip to content